26 marca w sobotę miałem przyjemność udać się z Mamą (do czego to doszło!) do teatru. Nie wiedziałem czego po obcym mi tytule autorstwa Esther Vilar się spodziewać. Liczyłem w każdym razie, że nadzy aktorzy nie będą nam siadać na kolanach… Nie było wstydu.
Tytuł Matematyka Miłości nie wróżył nic porywającego, a otwierająca spektakl scena kochanków na łóżku przy mocnym wsparciu statycznej scenografii zdominowanej przez tkaniny w kolorze czerwonym trąciła tanim romansem. Jaki jest zatem ostateczny miłosny rozrachunek? Wrażenia ze spektaklu przedpremierowego.
3 poziomy abstrakcji
Mamy tu splecione w jedną całość trzy historie. Pierwsza to historia tragicznej miłości gwiazdora argentyńskiego tanga i oddanej mu kochanki Niny Gluckstein. Krwiopijne media oskarżają ją o żerowanie na portfelu i uczuciach narodowego idola tanga. Ostatecznie wersja mediów nie zostaje nam dopowiedziana. Następnie mamy historię Roberty, nie młodej już aktorki, która po śmierci kochanka swojego życia żegna się z teatrem. Grała tylko dla niego, choć on sporadycznie poświęcał uwagę jej występom. Roberta jako aktorka wciela się w Ninę po raz ostatni by opowiedzieć nam tą trzecią historię – sprawiedliwą i prawdziwą historię wydarzeń wokół tragicznej miłości muzyka i Niny.
To właśnie jest okazja do uniwersalnej, niezbyt głębokiej refleksji na temat miłości. W głowie zakołatać nam się mają pytania: Na ile wyrachowany może być kochanek? Czy dla uczuć można się dopuścić manipulacji drugą osobą? Ci którzy niosą bagaż doświadczeń zapytać mają: Czy mogłem /mogłam kochać inaczej?
Na moje oko i ucho, pada też banalna odpowiedź: miłość i namiętność nie daje się kontrolować, nie da się w niej wiele zdziałać skalkulowanym podstępem. Jeśli cofniesz czas, wszystko zrobisz drugi raz tak samo.
Muzyka to niewątpliwy plus przedstawienia. Spektakl ilustrowany jest granymi na żywo, na harmonii, klasycznymi tangami Astora Piazzolli. Reżyserka i odtwórczyni głównej roli, Żywila Pietrzak, prezentuje nam kilka z tych utworów w tańcu – nie jest to rewia z TVNu, ale zawsze śmiesznie popatrzeć. Jako widz od teatralnego krzesła oderwałem się tylko w napiętej scenie pożegnania kochanków. Ogółem ekspresja aktorów wydaje się trochę sztuczna i egzaltowana, mam wrażenie, momentami celowo a momentami przypadkowo. Perspektywa widza zmienia głębię, z widowni patrzymy na scenę, na scenie inny teatr. Oczami Roberty spoglądamy na historię Niny. Efekty świetlne, mające nam ułatwić podróż przez kolejne poziomy abstrakcji są ciut niezdecydowane i nie do końca czytelne. W przedstawieniu brakuje trochę dystansu reżysera jako osoby trzeciej.
Miło spędzony czas. W jednym garnku znalazły się popularne: latynoska muzyka i literatura, taniec oraz Argentyna. To atrakcyjne elementy. Być może jednak łatwiej porwać byłoby mnie sprawną lokalizacją tematu?